Marika chce się bawić

Początek września, kolejny nudny poniedziałkowy wieczór w Zielonej Górze. Robię więc to co zwykle, umawiam się z przyjaciółmi na wspólne granie na bębnach na deptaku. Zapraszam przez Internet wszystkich mi znanych zielonogórskich bębniarzy i rastamanów oraz piszę stosowną informację na lokalnym, zamkniętym forum internetowym, skupiającym chyba najruchliwszych młodych ludzi w mieście.
Zielona Góra to 100-tysięczne miasto na zachodzie Polski, które składa się w większości z blokowisk i zabytkowego historycznego centrum. Miasto jest nieco odcięte od świata, potrzebowałem aż sześciu godzin, aby do niego dotrzeć z berlińskiego lotniska. Przyleciawszy prosto z dalekiego 72-tysięcznego Galway, znad irlandzkiego wybrzeża Atlantyku, gdzie nie mogłem przejść tamtejszym deptakiem skutecznie zatłoczonym przez Irlandczyków nie mieszczących się w pubach, rozmawiających i bawiących się z kuflami piwa wprost na ulicy. I właśnie z takiego miejsca trafiłem do miasta pustych ulic. Zielonogórską „pustość” fotografował pewien znajomy włoski biznesmen, chcący uwiecznić to zaskakujące i wyjątkowe dla niego kuriozum.
Ów odwiedzający miasto znajomy zasypał mnie gradem pytań: czy w Zielonej Górze żyje się inaczej niż na świecie, czy tutaj w weekend pracodawcy nie wychodzą ze swymi pracownikami na obowiązkową wizytę w pubie, czemu wasi młodzi nie zaludniają w każdy wieczór centrum, zupełnie jakby gdzieś wybyli, czy moi znajomi studenci uznają centrum miasta za nudne i wolą życie w uniwersyteckim gettcie wokół campusu, dlaczego nie ma tłumów w klubach?
I cóż miałem odpowiedzieć włoskiemu towarzyszowi? Zielona Góra w ów poniedziałkowy wieczór była naprawdę jak wymarła, a przecież zielonogórzan aktywnych zawodowo jest 55 tysięcy. To sporo. Skąd więc ta dołująca pustka, czyżby z statystycznej przewagi starszych mieszkańców: domatorów uwielbiających telewizor i domowe pielesze? Być może, ale dla mnie to nie oni są normalni, normalnymi są ludzie, którzy chcą się bawić, którzy po powrocie ze szkoły czy pracy spotykają się z przyjaciółmi, śmieją się, dyskutują, słuchają wspólnie muzyki, idą na imprezy, jadą wspólnie na festiwale. Podczas tegorocznych wakacji na każdym z polskich festiwali była spora grupa mieszkańców naszego miasta, niekiedy tworząca wręcz małe namiotowe miasteczko. Dla mnie to oni chcą żyć normalnie, bo korzystają z każdej szansy na skosztowanie kultury.

U niego w domu gotuje się wspólne obiady dla kilku rodzin polskich emigrantów mieszkających na tym samym piętrze apartamentowca, po mieszkaniu mojego przyjaciela kręcą się dzieci sąsiadów, głośno gra muzyka - indyjska banghra, jamajska ragga czy denshol. Impreza trwa cały dzień, choć gospodarz jest typem kompletnego milczka, który przed laty opuścił Zieloną Górę tylko z plecakiem, dziś jest gospodarzem apartamentu w nadmorskim kurorcie, będąc tam zwykłym robotnikiem. By tak żyć w Zielonej Górze musiałby być co najmniej członkiem tutejszej elity, choć i ona nie mieszka w śródmiejskich apartamentowcach.
Na pytanie, czy wróci do Zielonej Góry, odpowiada negatywnie. Po co, skoro z Zielonej Góry wszyscy w jego wieku wyjechali, a nowi nie przyjeżdżają. Mój milczący przyjaciel trafnie oddał również moje własne odczucia - moi rówieśnicy, zielonogórscy przyjaciele i znajomi, prawie wszyscy powyjeżdżali, pozostały nastolatki, młode rastamanki (tzw. rastuszki), które na festiwal potrafią zabrać ze sobą osiem rodzajów gandzi dopiero co przywiezionej z Amsterdamu, pozostały też kinderpanki chodzące z klamerkami w uchu i wyszczekane nastolatki w rodzaju Mariki. Ale nawet ona ma dość Zielonej Góry, po powrocie ze Szklarskiej Poręby narzeka że w naszym mieście nie ma nawet banalnych gdzie indziej rozrywek w rodzaju karaoke, o soundsystemach czy imprezach klubowych nie wspominając. Marika chce się bawić, ale nie przy „kolorowych jarmarkach” i muzyce dla emerytek.
Muzyka: MC Eksman- In Love
Zwołując znajomych na wspólne granie na bębnach, zadałem pytanie - jak oceniacie jakość życia w naszym mieście, odpowiedzieli przekleństwami: jeden stwierdził że „ch... się dzieje”, drugi że trzeba stąd uciekać (co też zrobi w przyszłym miesiącu), inny dodał że w centrum wieczorami są tylko fontanny i neonaziści.
Po takiej rozmowie udałem się z przyjaciółmi do „4 Róż”, jedynego miejsca w Zielonej Górze, gdzie tego dnia coś się działo. Porozmawiałem sobie ciekawie z szefem jednej z partyjnych młodzieżówek o tym, że inicjatywa budowy zielonogórskiego basenu podnoszona przez młodzieżówki jest kroplą w morzu potrzeb, i nie odwróci upadku miasta. W naszym mieście na młodych ludzi czeka co najwyżej praca w marketach, na promocjach, na kasie, a miejska władza chce dopasować ofertę tutejszego uniwersytetu do ofert lokalnego rynku pracy, co może mieć dość wstrząsające konsekwencje- będziemy uczyć merchandiserów i kasjerów? Jaki sens było więc tworzyć UZ?
Młodzi ludzie, których znam i z którymi rozmawiam, sam mając blisko 30 lat, słuchają hc-panku, ska, indy-rocka, ragga, densholu, jungle, dubu, house’u, minimalu, dubstepu, soki, emo, reggae, raggajungle’u, dram’n’bejsu i mnóstwa innych gatunków muzyki. Są świetnie osłuchani, mają bardzo wysoką kulturę muzyczną, jeżdżą po festiwalach. Ale Zielona Góra właśnie takim przed 30-tką po prostu niczego nie oferuje. Co w naszym mieście może zrobić student, gdy ma ochotę się pobawić? Nic. Dlatego postanowiliśmy z przyjaciółmi zrobić imprezę, ściągnąć znakomitego didżeja, który do nas wpadnie po drodze jadąc z Tel Awiwu do Stanów, robiąc krótkie międzylądowanie w Berlinie. Może uda mi się wraz ze znajomym zaprosić pod koniec października Aarona Spectre, raggajunglowego didżeja, robiącego rzeźnię na parkietach całego świata. Być może uda się także ściągnąć DJ Perch’a wraz z całym Zion Train’em. Są najlepsi na świecie w swych gatunkach muzyki klubowej.
Ale co z tego, gdy tego rodzaju imprezy są wyjątkiem potwierdzającym smutną regułę - Zielona Góra to zaścianek współczesnej muzyki, w którym młodzi ludzie spotykają się z niezrozumieniem, a władze im wręcz przeszkadzają. Festiwal ragga/reggae upadł po jednej edycji, kolejnych nie udało się zorganizować, mimo że wciąż jest tu silne środowisko i uparci promotorzy. Tego typu imprezy przynoszą zyski dopiero po 2-3 edycjach i ktoś, zwykle lokalny samorząd, musi zainwestować w ich zapoczątkowanie, by stały się znane i samowystarczalne.
Zielona Góra wypowiedziała ostatnio wojnę muzykom i promotorom rozklejającym plakaty na skrzynkach. Muciek z ONL-u dostał trzycyfrowy mandat za rozklejanie plakatu własnej produkcji, za to samo klub „4 Róże dla Lucienne” zarobił podobno nawet kilkutysięczny mandat. Tymczasem nikogo z lokalnych twórców nie stać na legalne plakatowanie poprzez ZOK, który pobiera za tę przyjemność kilkusetzłotowe opłaty. Między innymi z tego powodu zielonogórska kultura chyli się ku upadkowi, muzyczni promotorzy i artyści wynoszą się do większych miast, gdzie są rzesze młodych ludzi i do tego plakatować można za darmo.
W Zielonej Górze pozostanie tylko „Lato muz wszelakich”, jako impreza organizowana za miejskie pieniądze dla starszych pokoleń. Jeśli ktoś cierpi na „niedosyt młodej, świeżej sztuki”, tak jak Dorota Żuberek z lokalnego dodatku Gazety Wyborczej, to niech wyjedzie z Zielonej Góry śladem chyba wszystkich co zdolniejszych z mojego pokolenia. Żuberek pyta, czy w naszym mieście jest „embargo na młodych”? Myślę że za rok czy dwa zapyta, gdzie się podziali wszyscy młodzi. Bądźmy zatem miastem spokojnej starości, skoro nie potrafimy inaczej.
Komentarze
Prześlij komentarz